sobota, 12 lutego 2011

                                      POST 3

Odszczurzam mieszkanie. Ostatni egzamin zdany z wynikiem bardziej niż zadawalającym. Znowu słyszę, że dzieci wrzeszczą. Wracam do rzeczywistości. Zgłodniałam. Znaczy będę żyć..choć chęci odeszły zupełnie. Spałam dziś jak dziecko..do 5..ŁAJ???? Od ostatniego pobytu w kuchni w lodówce zostały drożdże. Wącham. Śmierdzą. Znaczy dobre. No więc,  co? Może bułeczki drożdżowe zrobię? Zrobię.
Składniki:
3 dkg drożdży
3 łyżki miodu
2 szklanki ciepłej wody
2 szklanki mąki graham   zablokowała mi się klawiatura...fuck nie mogę dalej pisać..zaraz wracam...............................................................................................................................................1 szklanka mąki białej.....piszę...odblokowane...
1 łyżka sezamu
2 łyżki rodzynek
wanilia (prawdziwa)
szczypta soli
Uszy - Jamiroquai “Rock dust light star”. Odkryłam dopiero teraz tą genialną  kapelę.  Czemu-pytam? Do wypieków, wręcz idealna.
Pierwszy utwór zawsze odpuszczam. Zawsze. Nie wiem, dlaczego? Po prostu nie słucham i tyle. Drugi utwór na płycie „ White Knuckle Ride”, micha na T. (nazwy znowu nie wymienię bo nikt mi za to nie zapłacił, ale zawsze możemy się dogadać). Do michy drożdże wymieszane z wodą, miodem i białą mąką, czekamy, aż  zacznie się następny kawałek. Powinny do tego czasu nieźle wyrosnąć .Robimy głośniej. Trzeci kawałek to ulubiony mojej córki „Smoke and Mirrors”. Sama byłam zdziwiona takim  wyborem. Myślałam, że bliżej Jej do Katy Perry. Czuć drożdże, wpada dziecko mniejsze z uśmiechem na twarzy i od razu pytanie - Mamuś co dziś będziesz robiła smacznego? Bułeczki Twoje ulubione odpowiadam. Też z uśmiechem. Dorzucamy pozostałe składniki. Mieszamy. Teraz zamykamy michę i czekamy .Rosną. Czekamy. Potrząsamy michą. Znowu czekamy. Przez potrząsanie i czekanie przeleciało nam trochę z płyty. Otwieramy michę z wyrośniętym pięknie ciastem przy    „She’s a Fast Persuader” . Pięknie się komponuje. Tak jak typowy jest ten utwór dla Jamioquai tak samo charakterystycznie moje Maleństwo błaga o pomoc w lepieniu bułeczek. W tym celu pokazuje świeżo umyte łapki pod bieżącą bez mydła J.  No i mój ulubiony wielbiony wręcz  „Two Completely Different Things” . Cztery łapki zanurzamy w mące. Cel- brak klejenia do materiału podstawowego. Zabieramy się do pracy. Kleimy. Ugniatamy. Poprawiamy. Kładziemy na blaszkę. Jay Key mruczy „Hey Floyd”. Piekarnik. Ta sama historia. Warta honorowa przy szybce. Upalony nosek, ale tym razem dodatkowo uwidaczniają się bąbelki śliny w kącikach ust u Młodego. 30 minut/180 Pan Celsjusz.  Najwyższa półka. Wrzask, że nie widać. Może i nie widać ale czuć. Emocje opadają przy wyjmowaniu pierwszej blachy. Łapki poparzone ale jest mój ulubiony uśmiech łasucha. Mogłabym tak bez końca...  Bułeczek wystarcza na wieczerzę i do śniadaniówki na drugi dzień. Kończy się płyta. Kończy się moja misja kuchenna. Idę spać z nadzieją, że jutro NAPRAWDĘ POŚPIĘ i nie obudzę się na medytacje jak to od miesiąca praktykowałam. Amen....A MIAŁO BYĆ DO KOSZA.....

2 komentarze:

  1. Bardzo ładny przepis i ciekawie podany, czekam na więcej takich przepisów , interesujący Blog .

    OdpowiedzUsuń
  2. gadaj mi tu zaraz Kobieto co to za micha...albo nie "tu" tylko ...no wiesz:)

    OdpowiedzUsuń